Trudno było się doszukać podobieństwa w osobach Alberta Novaka, mężczyzny, który podchodził Myrona Landaua oraz Sekretarza Stanu, ale jedną cechę na pewno mieli wspólną: pragnęli. Cała trójka pragnęła czegoś z całej duszy, a przedmiot pragnień każdego z osobna nie znalazłby, jak to często bywa, uznania w oczach przeciętnie przyzwoitego człowieka kierującego się ogólnie przyjętymi normami współżycia społecznego. Zacznijmy od mężczyzny, który podchodził Myrona Landaua, a ściślej, od samego Myrona Landaua. Myron również pragnął (a obiektem tych pragnień była jego przyjaciółka Ellen) z tą maskowaną starannie desperacją, jaka charakteryzuje siedemnastoletniego młodzieńca, który jeszcze nigdy dotąd... Czynnikami przemawiającymi przeciwko Myronowi tego lipcowego wieczora w Nowym Jorku były niedoświadczenie, niewiara w siebie oraz upór samej Ellem ale po swojej stronie miał potężnych sprzymierzeńców. Przed nim zalegała wielka, kusząca czerń Central Parku, gdzie wszystko może się zdarzyć, a na niebie rozpościerał się doskonały pretekst do zwabienia tam Ellen. Kupił jej więc u Rupelmeyera porcję mrożonego kremu truskawkowego i powiódł spacerowym krokiem w kierunku parku paplając po drodze o astronomii, pięknie i miłości. - Jesteś pewien, że to bezpieczne? - spytała Ellen spoglądając trwożliwie na skąpane w świetle sodowych lamp zarośla. - Nie bój nic - powiedział Myron bogatym w nutki rozbawienia głosem posiadacza brązowego pasa w karate, uzyskanego na jednej z najlepszych akademii na West Side, chociaż tak naprawdę, to nigdy jeszcze nie wychodził po zmroku do Central Parku. Ale przemyślał już sobie wszystko ze szczegółami i był przeświadczony, że dzisiejszego wieczora nie grozi im tam żadne niebezpieczeństwo. A w każdym razie nie takie, które odstraszyłoby go od spodziewanej zdobyczy. Nad głową jaśniała wielkim blaskiem piękna kometa będąca ostatnio na ustach wszystkich, a wieczór był bezchmurny. W parku będzie dużo ludzi obserwujących niebo, rozumował, a zresztą dokąd jeszcze mógłby ją zabrać? Przecież nie do swojego mieszkania przytkniętym do drzwi pokoju gościnnego uchem babci czyhającej tylko na pretekst do wejścia i przystąpienia do poszukiwań swoich okularów. Przecież nie do apartamentu Ellen z tkwiącymi tam bezlitośnie matką i siostrą. - Kometę słabo widać ze środka ulicy - powiedział ze znawstwem, otaczając Ellen ramieniem i odkłaniając się przystojnemu, siwowłosemu gentlemanowi, który uprzejmie ukłonił im się pierwszy: - Za dużo tu światła, a zresztą daję słowo, Ellen że nie wejdziemy daleko. - Nigdy jeszcze nie obserwowałam komety - ustąpiła, pozwalając poprowadzić się ścieżką. Prawdę mówiąc kometa Ujifusy-McGinnisa nie była wcale tak trudna do zaobserwowania. Rozpościerała swój warkocz na ponad ćwierć nieba, topiąc w nim Altaira, Vegę i gwiazdy wokół Deneba, a jej blasku nie przytłumiały nawet jasne światła uliczne Nowego Yorku. Dominowała na niebie nawet tysiąc mil na południe, gdzie w oświetlonej reflektorami Hali Montażowej technicy pracowali w pocie czoła przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nad przygotowaniem do startu sondy kosmicznej, która miała zgłębić tajemnice Ujifusy-McGinnisa. Myron spojrzał w góra i dał się na chwilę oczarować wspaniałości widowiska, szybko się jednak zreflektował. - Ach - westchnął sunąc z wolna palcami ku dolnemu zboczu piersi Ellen - pomyśl tylko, że wszystko, co widzisz, to tylko gaz. Nic tam właściwie nie ma. I to miliony mil stąd. - To cudowne - powiedziała Ellen oglądając się przez ramię. Wydawało się jej, że usłyszała jakiś trzask. Wcale jej się nie wydawało. Ten trzask rozległ się na prawdę. Stopa przystojnego siwowłosego gentlemana nastąpiła na suchy patyk. Skręcił właśnie z alejki wyłożonej płytami chodnikowymi pod osłonę karłowatych krzaków i był teraz zajęty naciąganiem damskiej nylonowej pończochy na swoje siwe włosy i twarz. On też dokładnie zaplanował ten wieczór. W prawej kieszeni jego płaszcza spoczywała związana w supeł wełniana skarpetka z pół funtem stalowych kulek z łożysk- to na Myrona. W lewej kieszeni płaszcza krył się składany, starannie naostrzony nóż. To na Ellen - po pierwsze, żeby mieć pewność, że nie krzyknie, po drugie, żeby się upewnić, iż nigdy już tego nie uczyni. Nie znał ich imion, kiedy ładował kieszenie i opuszczał swój farmerski dom w Waterbury w Connecticut, udając się na wieczorne występy do miasta, ale wiedział z góry, że kogoś sobie upatrzy. On też spojrzał w górę, na kometę, ale z irytacją. Kiedy pokazywał ją córce u siebie, na podwórku w Connecticut, wyglądała ładnie. Tutaj stanowiła bliżej nieokreśloną zawada. Za bardzo, jak na jego gust, rozjaśniała mroki nocy, chociaż musiał uczciwie przyznać, że nie było aż tak źle, jak podczas pełni księżyca. Nie minie więcej jak pięć minut, obliczył sobie, jak chłopak wprowadzi dziewczynę w krzaki. Ale w które? Żeby tylko wybrali jego stronę alejki! W przeciwnym przypadku będzie musiał przebiec ścieżkę. Wiązało się to z pewnym niebezpieczeństwem i było kłopotliwe, bo pociągało za sobą przemykanie się ukradkiem w mało dystyngowany sposób. Jednak zabawa warta była takiego zachodu. Zawsze była tego warta. Przystojny siwowłosy gentleman skradał się za nimi cicho z gotową już do użycia ciężką skarpetką w dłoni. W swych intymnych partiach ciała odczuwał pierwsze rozkoszne dreszcze seksualnego podniecenia. Był szczęśliwy jak nigdy dotąd. | ||
Mniej więcej dwa tysiące lat wcześniej, kiedy Jezus był małym chłopcem w Nazarecie, a Cezar August liczył swoje posągi i złoto, rasa istot przypominających swoim wyglądem miękkoskorupiaste kraby, zamieszkująca planetę okrążającą gwiazdę odległą o jakieś dwieście lat świetlnych od Ziemi, stwierdziła istnienie Wielkiego Muru Chińskiego. Nic dziwnego, że nie zauważyli nic wcześniej, ponieważ on jeden, pośród ówczesnych wytworów rąk Człowieka, był w miarę dostrzegalny przez ich teleskopy. Jego budowę zakończono przed niespełna dwustu pięćdziesięciu laty, a większość tego czasu upłynęłą na powolnym przemieszczaniu się światła z Ziemi do ich planety. Poza tym mieli do obserwowania wiele, wiele innych planet i niewiele czasu na każdą z nich. Ale więcej wymagali od swych sług i dziesięć tysięcy członków podbitej rasy umarło wtedy w mękach, co miało stanowić dla innych zachętę do większej pilności w wywiązywaniu się ze swych obowiązków. Aroganccy, jak nazywali siebie sami i jak nazywali ich wasale, od razu postawili na swych kolektywnych naradach kwestie czy podbijać Ziemie i czy przyłączyć ludzkość do grona swych lenników, skoro już stwierdzili, że ta ludzkość istnieje. Był to ich zwyczaj zapoczątkowany przed eonami. Uczynił ich skrajnie niepopularnymi na ogromnych połaciach galaktyki. Po wnikliwym rozważeniu sprawy postanowili na razie nie zawracać sobie głowy. Czym bowiem było para usypanych na kupa kamieni? Nie, jakiś rodzaj cywilizacji na pewno tam istnieje, ale planeta Ziemia wydaje się zbyt odległa, zbyt banalna i zbyt uboga, żeby warto było ją podbijać. Wychodząc z tego założenia, Aroganccy poprzestali na rutynowej procedurze podejmowanej w podobnych przypadkach. Po pierwsze zarządzili uprowadzenie w swych dyskokształtnych pojazdach pewnej liczby okazów ziemskich istot rozumnych oraz innej fauny. Okazy te umierały w wielkich cierpieniach dostarczając w trakcie tego procesu wielu istotnych informacji o chemii swego ciała, o jego budowie fizycznej i sposobach myślenia. Po drugie, Aroganccy wysłali grupę obserwacyjną złożoną z członków jednej z podbitych przez siebie ras; nakazano im zasiedlenie jądra komety i trzymanie stamtąd na oku tych endoszkieletowych, ale potencjalnie irytujących stworów, które rozwinęły rolnictwo, wynalazły ogień, miasto i koła, ale nie dysponowały jeszcze nawet chemicznymi materiałami wybuchowymi. Następnie wyrzucili Ziemie ze swych kolektywnych, bezkregowych umysłów i powrócili do bardziej interesujących rozważań nad środkami, jakie należy podjąć przeciwko rasie insektopodobnych istot zamieszkujących parną planetę o wysokim współczynniku ciążenia, leżącą w zupełnie innym kierunku niż Ziemia, w pobliżu jądra galaktyki. Insekty uparły się, że nie dadzą się podbić Aroganckim. Ściślej, zniszczyły pokaźną liczbę wysłanych przeciwko nim flot wojennych. Niemal czwarta cześć kolektywnej inteligencji Aroganckich poświęcała się planowaniu zadania tym insektom klęski w otwartej bitwie. Przeważająca cześć reszty ich inteligencji oddawała się przyjemności kontemplowania tego, co zrobić insektom po wygraniu tej bitwy, żeby gorzko pożałowały swojego zdecydowanego oporu. | ||
Podczas gdy przystojny, siwowłosy gentleman podchodził Myrona i Ellen, druga osoba, która pragnęła - Sekretarz Stanu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej - znajdowała się o czterdzieści tysięcy stóp wyżej i o sto mil na północ od Central Parku. Wspomniany Sekretarz Stanu przebywał na pokładzie czterosilnikowego odrzutowca, którego dziób zdobiła amerykańska flaga narodowa, i przechodził właśnie napad niezbyt skutecznie maskowanego złego humoru. - Zamknij się, Danny - powiedział Prezydent Stanów Zjednoczonych drapiąc się z posępną miną miedzy palcami bosych stóp. - Gorączkujesz się bez powodu. Nie mówię przecież, że nie możemy zbombardować Wenezueli. Pytam tylko, dlaczego mamy ją zbombardować? I dobrze ci radzę, licz się ze słowami, kiedy ze mną rozmawiasz. - Niech pan sam się liczy ze słowami, panie Prezydencie! wrzasnął Sekretarz Stanu przekrzykując ryk silników. - Mam już po dziurki w nosie pańskiej gry na zwłokę, uchylania się od podjęcia ostatecznej decyzji i niewiele brakuje, żebym zaraz wysiadł i zwalił całą robole na pana. Zważywszy ujawnione niedawno fakty - mam na myśli Islandia - nie wydaje mi się, aby ta perspektywa przypadła panu do gustu. - Danny, chłopcze - warknął Prezydent. - Masz brzydki zwyczaj odgrzebywania starych historii. Nie odbiegaj od tematu. Musimy mieć ropę, zgoda. Oni mają ropę, każdy to wie. Nie chcą nam jej sprzedać po rozsądnej cenie, a wiec wymagasz ode mnie, żebym nie dawał im żyć, dopóki nie zmienią zdania. Zgadza się? Zapominasz jednak, że istnieje właściwy i niewłaściwy sposób załatwiania takich spraw. Dlaczego nie mielibyśmy, jak zwykle, poprzestać na paru pogróżkach i potrząśnięciu szabelką? - Ale ta ich bezczelność, panie Prezydencie! Ten uwłaczający ton noty, którą przesłali na moje race. Tu już nie chodzi o ropę, urażona została narodowa duma naszego kraju. - Oj, Danny, Danny - westchnął Prezydent. - łatwo ci mówić. Ty nie masz na karku Kongresu, który zagląda ci wciąż przez ramie i patrzy na ręce przy każdej, najdrobniejszej nawet sprawie - jeszcze raz westchnął ciężko i otworzył następną puszka bezkalorycznej wody mineralnej. -Jednego tylko nie rozumiem powiedział i urwał stawiając gazem znak przestankowy. - Dla czego musimy uderzyć na nich- akurat dziś wieczorem, kiedy trwa właśnie posiedzenie Kongresu? - Tłumaczyłem już panu, panie Prezydencie - warknął z rozdrażnieniem Sekretarz - że źle działa nasz system łączności. Utraciliśmy zasięg globalny. Występują silne zakłócenia jonosferyczne spowodowane niespotykanie potężnym napływem promieniowania wydzielanego najwyraźniej przez ... - Och, przestań - powiedział z cierpieniem w głosie Prezydent. - Chcesz po prostu powiedzieć, że to kometa wpieprza się w paradę naszym służbom nasłuchowym. Sekretarz zacisnął usta. - Nie wiadomo, czy to kometa, panie Prezydencie. Nie stwierdzono tego dotąd z całą pewnością, chociaż wiele przemawia za tym, że jakiś związek istnieje. Mniejsza z tym. Sytuacja w której się obecnie znajdujemy, polega na tym, że nie mamy pełnej łączności. Nie wiemy wiec, czy Wenezuelczycy nie planują czasem podstępnie jakiego zdradzieckiego ataku. Chce pan ryzykować bezpieczeństwo Wolnego Świata, panie Prezydencie? Więcej nic już nie powiem. - Tak, dopiąłeś swego, Danny - powiedział Prezydent. Obrócił się w swoim fotelu i zapatrzył na jasną powódź białego światła rozlewającego się nad wschodnim horyzontem, gdzie unosiła się kometa Ujifusy-McGinnisa. - Słyszałem o gorszych pretekstach do rozpoczęcia wojny - mruknął w zadumie - tylko nie przypominam sobie dokładnie kiedy. No dobrze, Danny. Zrobimy, jak radzisz. Daj mi Charliego na kanale szyfrowym. Zarządza atak za dwie godziny. | ||
Obserwatorzy Aroganckich, kryjąc się w skalistym jądrze komety ochrzczonej nazwiskami dwóch astronomów amatorów, którzy równocześnie ją odkryli, studiowali wyniki swego skanowania Ziemi urządzeniem przypominającym nieco radar. Była to procedura rutynowa. Nie zdawali sobie sprawy, że swoim skanowaniem zakłócają ziemski system łączności, ale to nie było ich zmartwienie. Mieli za zadanie rozproszyć nad Ziemią grad cząsteczek i przechwycić je, kiedy będą powracały po odbiciu od powierzchni planety, celem przeprowadzenia nad nimi badań zrobili to, a z wyników badań wywnioskowali, że planeta Ziemia osiągnęła stan alarmowy. Znajdowała się na zaawansowanym etapie ery technologicznej, a tym samym stawała się już nie potencjalnym, ale realnym zagrożeniem dla ich panów. Prawda mówiąc, Aroganccy nie byli już wcale tacy aroganccy jak dawniej. Dosyć regularnie obrywali cięgi w trwających już od tysiąca lat zmaganiach z insektoidami. Wynik brzmiał, z grubsza biorąc, 53 dla Aroganckich do 23 724 dla Insektoidów. Wiedząc o tym, obserwatorzy orientowali się, że w tych okolicznościach ich zadanie nie obejmuje fizycznego podboju Ziemi. Zostanie ona po prostu zniszczona. Nic prostszego. W arsenałach Aroganckich składowano mnóstwo sprzętu do obrócenia w perzyna zamieszkanej planety. Nie zdał niestety egzaminu, użyty przeciwko insektoidom, ale był aż za potężny do rozprawienia się z taką, dajmy na to, ludzkością. Środki zagłady do realizacji tego zadania były do dyspozycji w każdej chwili, ale nie dla obserwatorów, którzy stali o wiele za nisko w hierarchii, żeby powierzać im coś takiego. Ich zadanie było o wiele prostsze. Wymagano od nich tylko, aby zameldowali, co zaobserwują, a następnie zmiękczyli rodzaj ludzki tak, żeby nie był w stanie stawiać oporu, nawet biernego, ekipom porządkowym, gdy te przybędą ze swoimi rozdrabniaczami planet. Zmiękczanie stanowiło problem techniczny o pewnym stopniu komplikacji, ale rozwiązano go już dawno. Uprowadzeni przedstawiciele ludzkości umierali brzydko, lecz nie nadaremnie. Przynajmniej z punktu widzenia Aroganckich, gdyż konając w męczarniach dostarczali o sobie informacji, które posłużyły Aroganckim do opracowania stosownych metod zmiękczających. Następnie, na wszelki wypadek, przeszkolono w tym zakresie obserwatorów. Z punktu widzenia uprowadzonych ludzi, kwestia pożyteczności ich męczeńskich śmierci mogła, rzecz jasna, spotkać się ze zgoła odmienną odpowiedzią. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, aby ich o to pytać. W każdym razie obserwatorzy włączyli generatory, które miały zmiękczyć rodzaj ludzki i przygotować go do zagłady. Czekając na nagromadzenie się ładunku, odszukali współrzędne i sygnał wywoławczy krążącego najbliżej superpancernika Aroganckich i wysłali doń wezwanie, aby przybył i dokończył dzieła bombą planetarną. Następnie oddali się w swoim gronie dyskusji nad przewidywaniami, co do następnej misji szpiegowskiej. Nie była to dyskusja owocna. Bomby planetarne są bronią paskudną i nie było wielkich widoków na to, że kometa Ujifusy-McGinnisa, poruszając się po swojej orbicie, wyniesie ich tak daleko, żeby znaleźli się poza zasięgiem wybuchu. Żaden z nich nie miał też pojęcia, jakie są plany Aroganckich w stosunku do obserwatorów, nawet gdyby wyszli z tego cało. Wszyscy jednak byli zgodni co do tego, że na pewno nie są to plany uszczęśliwienia ich. | ||
Zajmijmy się teraz Albertem Novakiem. Znajdował się on na pokładzie innego czterosilnikowego odrzutowca wznoszącego się z lotniska Kennedy'ego na przydzieloną mu wysokość przelotową i biorącego kurs na lotnisko międzynarodowe w Los Angeles. Albert był ostrzyżonym na jeża młodzieńcem, który nosił się z pewnym zamiarem. Za sąsiada miał niskiego siwego człowieka z Zachodu o ogorzałym obliczu zgryźliwego żółwia, który wyciągnął do niego rękę i powiedział agresywnym tonem, wskazując ruchem głowy za okno: - Co za piekielna granda! Czy wie pan, że agencja kosmiczna chce wydać trzydzieści milionów dolarów z pańskich podatków tylko po to, żeby koło tego powęszyć? Trzydzieści milionów dolarów! Żeby powąchać jakiś zjełczały gaz! Nie dopuszczę do tego, dopóki jestem członkiem Komisji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej. Pan pozwoli, że się przedstawię. Jestem kongresmenem... - ale mówił do ściany. Albert Novak nie uścisnął jego dłoni, nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Pomimo że nadal w trzech językach płonął pod sufitem napis "Zapiąć pasy", odpiął się i ruszył przejściem między rzędami foteli. Stewardesy syknęły na niego i z ociąganiem zaczęły odpinać się same, żeby odprowadzić go na miejsce. Zignorował je. Nie miał najmniejszego zamiaru lecieć na lotnisko międzynarodowe w L.A., a do sterwardesy odezwie się, kiedy zdecyduje, że przyszła na to pora. Wszedł do toalety z magnetofonem kasetowym i zamknął za sobą drzwi na zasuwkę, żeby nikt mu nie przeszkadzał. Magnetofon kasetowy nie nadawał się już ani do nagrywania, ani do odtwarzania. Poprzedniego dnia Albert usunął z niego wszystkie wnętrzności zastępując je kilkoma dodatkowymi bateriami i zwojem cienkiego drutu, którym łączył teraz ostrożnie trzydzieści laseczek dynamitu z zapalnikami, które wszył na oczach uśmiechającej się matki krótkowidzki pod podszewkę swego płaszcza. Chociaż Novak uważał się za porywacza, nie miał zamiaru wymuszać zmiany kursu odrzutowca i żądać lądowania na Kubie, w Caracas, ani też w Algierze. Nie chodziło mu o samolot. Nie chciał nawet stu milionów dolarów okupu, których zamierzał zażądać. Głównym pragnieniem Novaka było zwrócenie na siebie czyjejś uwagi. Jeśli chodzi o przemyślany przezeń ze wszystkimi szczegółami plan akcji, to polegał on na tym, żeby podejść do stewardesy z ręką na detonatorze, pokazać jej genialne urządzenie, które udało mu się przemycić przez wykrywacze metalu, udać się w jej towarzystwie, jak każe tradycja, na pokład załogi, a następnie, kiedy linie lotnicze przystąpią do gorączkowego zbierania pięciu milionów nie znaczonych banknotów dwudziestodolarowych, w których zamierzał zażądać wypłacenia okupu, zamknąć przełącznik i detonować dynamit ku ogólnej wściekłości i konfuzji. Wiedział, że niszcząc samolot, sam zginie. Nie przykładał do tego zbytniej wagi. Jedynym poważnym niedociągnięciem, nad którym ubolewał, było to, że ten genialny skądinąd plan wykluczał możliwość ujrzenia twarzy matki, kiedy zaczną się wokół niej kłębić reporterzy i ekipy telewizyjne, a ona dowie się, że jej syn rozpieprzył na cztery wiatry kupę różnych ludzi oraz samolot za trzydzieści milionów dolarów. | ||
Generatory w jądrze komety Ujifusy-McGinnisa były już całkowicie naładowane. Obserwatorzy Aroganckich, w kwaśnych humorach, wycelowali wiązkę w planetę Ziemię. Nie omieszkali starannie jej wyregulować, bo wiedzieli jakie byłyby konsekwencje spartolonej roboty. Kiedy wszystko było już gotowe, zerwali plombę, która blokowała przełącznik główny i wyzwolili wiązkę. W kierunku bliższej półkuli planety trysnęło pod postacią spójnego strumienia trzy miliony watów mocy. W atmosferze nastąpiły natychmiast pewne chemiczne zmiany, a prądy termiczne i wędrowne wiatry rozniosły je wokół całego globu. Stosowany sprzęt był wysoce kierunkowy, ale obsługujący go obserwatorzy znajdowali się bardzo blisko, a w grę wchodziły ogromne ilości energii. Spryskało ich trochę promieniowanie. Istniały przecież pewne straty ulotowe, pewne odbicia, nawet od rozrzedzonych gazów otoczki komety. Ponieważ na podstawie eksperymentów przeprowadzanych dwa tysiące lat temu na uprowadzonych promieniowanie zaprojektowano specjalnie do wykorzystania przeciwko rodzajowi ludzkiemu, miało ono jedynie ograniczony wpływ na obserwatorów. Ale tak się składało, że byli oni dwupłciowymi, ciepłokrwistymi istotami oddychającymi tlenem i wykazującymi wiele cech wspólnych z rasą ludzką, a więc obsługiwana przez nich broń podziałała na nich w sposób wielce zbliżony do tego, w jaki miała podziałać na ludzkość. Najpierw poczuli nagły, ostry przypływ emocji, którą zidentyfikowali lale dopiero w drodze logicznej dedukcji jako wesołość. Postawienie tej diagnozy nie było sprawą prostą, bo niewiele mieli w życiu okazji do zaznania podobnego stanu. Ale spoglądali teraz na siebie z głupkowatą czułością i na swoje niezbyt ludzkie sposoby wspólnie przeżywali niespodziewany atak euforii. Następnym doznaniem, jakie im się udzieliło, był silny, fizyczny ból, któremu towarzyszyły wymioty, zawroty głowy i uczucie ogólnego osłabienia, a przyczyną tego było wchłonięcie dawki promieniowania bardziej niż wystarczającej do uczynienia z nich potulnych kociąt gotowych bez sprzeciwu wystawić się na nokautujący cios Aroganckich. Ten stan również rozpoznali. Wydedukowali, że umrą, i to całkiem szybko. Wisiało im to podobnie jak Albertowi Novakowi, zamierzającemu wysadzić się w powietrze wraz z samolotem. Warto było. Byli szczęśliwi. Tak właśnie miało podziałać promieniowanie na rodzaj ludzki i dobrze spełniło swoją funkcję. | ||
I na całej zwróconej w kierunku komety stronie Ziemi w miarę jak promieniowanie przenikało ludzkość, strach zastępowała wesołość, spokój zastępował zdenerwowanie, miłość zastępowała nienawiść. W Central Parku trzech młodych lumpów puściło dziewczynę, którą zwabili na przystań wioślarską i postanowiło wstąpić na Harvard. Na południowym skraju parku, siwowłosy gentleman wypadł z krzaków na Myrona i jego dziewczynę. - Moje drogie dzieci! - krzyczał ściągając z twarzy damską pończochę. - Jacy wy jesteście słodcy i mili. Jak bardzo przypominacie mi moich ukochanych syna i córkę. Pozwólcie, że zafunduję wam najlepszy pokój hotelowy z pełną obsługą w Nowym Jorku. W normalnych okolicznościach incydent ten wkurzyłby Myrona Landaua, zwłaszcza że udało mu się właśnie rozwiązać zagadkę zapinki biustonosza Ellen. Ale teraz sam był tak przepełniony radosnym upojeniem, że zdołał tylko wykrztusić: - Ależ oczywiście, przyjacielu, zgadzamy się. Ale pod warunkiem, że będziesz nam towarzyszył. W przeciwnym przypadku nie skorzystamy z twojej propozycji. A Ellen wtrąciła słodko: - Po co nam pokój w hotelu, proszę pana? Czy nie możemy od razu tutaj wyskoczyć z tych ciuchów? Bezpośrednio nad ich głowami, na wysokości czterdziestu tysięcy stóp, w prezydenckim odrzutowcu odbywającym z szybkością ponaddźwiękową podróż powrotną z Letniego Białego Domu w pobliżu Boothbay Harbor w stanie Maine, Sekretarz Stanu wzniósł w górę pałające ekstazą oczy i powiedział: - Kochany panie Prezydencie, dajmy mulatom jeszcze jedną szansę. To zbyt piękny wieczór, żeby mącić go spuszczeniem bomby wodorowej na Caracas. A Prezydent, otoczywszy go ramieniem, zaszlochał: - Danny, jako dyplomata nie jesteś wart funta kłaków, ale zawsze mówiłem, że z ciebie najzacniejszy człowiek w całym gabinecie. Przerwał im na chwilę wielki bąbel pomarańczowożółtego błysku nad zachodnim horyzontem, ale to nie pasowało zbytnio do ich transcendentalnej ekstazy. Zaczęli śpiewać na głosy wszystkie stare dobre kawałki, w rodzaju "Tam nad młyńskim potokiem", "Słodka Adeline", oraz "Pracowałem na kolei" i czerpali z tego igle przyjemności, że Prezydent zupełnie zapomniał o nadaniu przez radio komunikatu odwołującego jego poprzedni rozkaz nalotu na Caracas. Nie było to zresztą konieczne. Brygady mechaników podwieszające bomby do latających fortec B-52 zrzuciły ładunek z podnośników widłowych i urządziły sobie wyścigi na wózkach transportowych, a tymczasem dowodzący akcją generał Curtis T. "Skwaszona dupa" Pinowitz zdecydował, że zamiast skakać na spadochronie nad Wenezuelą celem wsparcia nalotu bombowego woli udać się na ryby. Szukał właśnie swojego spinningu, niepomny hałasu dochodzącego z pobliskiego lotniska polowego, gdzie 101 dywizja powietrzno-desantowa głosowała, czy lecieć do Disneylandu, czy na Riwiere. (W każdym razie Wenezuelczycy, a ściślej mówiąc, ci członkowie wenezuelskiego rządu, którzy zadali sobie trud odbierania telefonów od obywateli, postanowili właśnie dać Jankesom tyle ropy, ile chcą i na poważnie rozważali propozycję sperfumowania jej jaśminem). Kula ognia, która rozbłysła nad horyzontem, nie była jednak mało znaczącym incydentem. Albert Novak popuścił nieco uchwyt przedramieniem, którym obejmował szyje małej, brązowookiej stewardesy i zaczął jej wyjaśniać, że do wysadzenia w powietrze odrzutowca nie skłaniają go żadne uprzedzenia osobiste, ale że widzi w tym jedyny sposób, żeby jego matka poświeciła mu tyle uwagi, co jego bratu Dickowi. Chociaż jąkał się i zacinał tak, że trudno go było zrozumieć, stewardesa pojęła od razu o co mu chodzi. Ona też miała zarówno matkę, jak i starszego brata. Jej ładne brązowe oczy napełniły się łzami współczucia i w przypływie miłości zarzuciła Albertowi ręce na szyję. - Mój ty biedaku - płakała pokrywając pocałunkami jego szczeciniastą twarz. - Daj, kochany! Ja ci pomogę. Mówiąc to, wyrwała mu z ręki magnetofon kasetowy uważając, by nie rozłączyć przewodów i zamknęła wyłącznik detonując zapalniki wszystkich trzech laseczek dynamitu na raz. Stu trzydziestu jeden mężczyzn, kobiet i dzieci przeistoczyło się w jednej chwili w spadający z nieba grad zmaltretowanych ochłapów mięsa. Były wśród nich szczątki pilota, drugiego pilota, trzeciego pilota oraz ośmiu innych członków załogi; plus, spośród pasażerów, matek, dzieci, par w trakcie miesiąca miodowego i nie przeżywających miesiąca miodowego, ale równie zakochanych par, którym tak się w życiu ułożyło, że nie zawarły związku małżeńskiego, księdza w cywilu, prawnika pozbawionego uprawnień adwokackich oraz kongresmana z Oregonu, który już nigdy nie zrealizuje swego marzenia o rozwiązaniu NASA i niedopuszczeniu do dalszego topienia pieniędzy podatników w kosmosie, który, jak utrzymywał, jest pusty i zupełnie nieciekawy. Kimkolwiek były w całości te ochłapy rąbanki, wszystkie wyglądały teraz bardzo podobnie. Nie miało to znaczenia. Żaden z pasażerów nie umarł nieszczęśliwy, ponieważ wszyscy znaleźli się pod wpływem komety. | ||